Co roku w listopadzie przebiega mi przez głowę taka dziwna myśl, żeby może wzorem innych blogerek zabrać się już za ubieranie choinki, świąteczne dekorowanie mieszkania i inspirowanie czytelników bloga. A potem uznaję, że ta myśl jest nie tylko dziwna, ale zupełnie dla mnie niewykonalna. Prawda jest taka, że w listopadzie myślę bardziej o tym jak nie popaść w depresję z powodu pogody i kolejnych urodzin? Albo jak zorganizować tradycyjne, coroczne spotkanie na 11-go w gronie najbliższych przyjaciół, które to grono z powodu pojawiających się na świecie dzieciaków zdążyło się rozrosnąć do ok. 30 osób. Albo jak zaplanować w pracy działania i realistyczny budżet na cały kolejny rok mając do dyspozycji szklaną kulę i fusy po kawie zamiast twardych danych? No sami rozumiecie, że choinka i last christmasy są dla mnie wtedy odległe co najmniej jak sonda kosmiczna Voyager.
A potem przychodzi grudzień i przypomina mi się, że święta jednak tuż tuż. I że trzeba kupić prawie 40 prezentów, bo rodziny duże. I że właściwie czas zajrzeć do wiklinowego kosza w sypialni i przypomnieć sobie jakie mam ozdoby świąteczne. I że już się nie da ignorować tych last christmasów grających w każdej stacji radiowej i każdym sklepie. I że kolejna świeczka w świeczniku adwentowym się pali. I po raz kolejny dopada mnie myśl, że taka ze mnie blogerka, jak z koziej... (wiadomo co dalej), bo choinki jak nie było, tak nie ma. Dekoracji mieszkania nie ma. I nawet pierniczków brak.