Genów palcem nie wydłubiesz. Tak prawda.
Jedenaście lat temu, gdy zamieszkaliśmy z Adamem w naszej maleńkiej kawalerce, zapierałam się rękami i nogami, żeby nie mieć tam kwiatów. Po pierwsze uważałam, że nie mamy na nie miejsca. Po drugie mój dom rodzinny zawsze był pełen kwiatów i chciałam od tego odpocząć Mimo to mój świeżo upieczony mąż uparł się na niewielkiego fikusa z Ikea (żyjemy z nim do dziś, choć to trudna relacja - chyba żaden inny kwiatek w naszym domu mnie tak nie wkur...). Potem przyjaciele podarowali nam zamiokulkasa. A potem przeprowadziliśmy się do większego mieszkania i poszło już z górki.
Moja Mama ma świetną rękę do kwiatów i pamiętam z dzieciństwa, że nie
tylko mieliśmy dużo roślin, ale Mama wciąż coś rozsadzała, ukorzeniała,
itp. Gdy jakieś cioteczki - psiapsiółeczki wpadały w odwiedziny i przy okazji zachwycały się kwiatami, to zwykle dostawały minimum jedną doniczkę na wynos. Na szczęście rodzice nigdy nie wpadli na modny wówczas pomysł, żeby rozwieszać po mieszkaniu żyłki, po których mogłyby piąć się pędy. Nie mieliśmy też wiklinowych ani żeliwnych kwietników. W ogóle nasze mieszkanie było nietypowe, bo brakowało w nim obowiązkowych elementów wyposażenia ze schyłku PRL-u takich jak meblościanka, komoda z politurą błyszcząca się jak psu wiadomo co, itp. No ale kwiaty były. I po krótkim okresie roślinnego detoksu spowodowanego brakiem miejsca w kawalerce, ja również postanowiłam, że chcę je mieć w swoim domu.