Pogoda ostatnio nie rozpieszcza więc jak dziś rano zobaczyłam nieśmiało wyglądające zza wielkich chmur słońce, nie zastanawiałam się długo. Postanowiłam wykorzystać jeden z moich ostatnich wolnych dni, wsiąść na rower i pojechać do lasu, doładować akumulatory. Oczywiście zanim się odpowiednio ubrałam, spakowałam plecak, aparat i wyruszyłam w drogę, po słońcu wszelki ślad zaginął :(
Do lasu nie mam daleko, ale po drodze zatrzymały mnie różne ważne sprawy, jak np. zbieranie i objadanie się dzikimi jeżynami. Oddawałam się również marzeniom, oglądając nowo budowane pod lasem wypasione wille. A gdy w końcu wjechałam na rowerowy szlak, przywitały mnie ogromne kałuże. Wtedy dopiero przypomniało mi się, że całą noc padał deszcz, a ja obuwie raczej sportowe, a nie kaloszowe włożyłam. Na szczęście po kilkudziesięciu metrach wielka woda się skończyła i jedyne zagrożenie stanowiły żołędzie spadające na głowę.
Do lasu pojechałam głównie w celu robienia zdjęć i zbierania różnych materiałów do jesiennych dekoracji. No ale nie byłabym sobą, gdybym nie spróbowała rozejrzeć się również za grzybami. I powiem wam, że grzybów było mnóstwo! Cały las zarośnięty grzybami! Co krok to grzyb! I oczywiście wszystkie niejadalne :))) A przynajmniej jak dla mnie niejadalne. Nie znam się na grzybach za dobrze i jestem przekonana, że wśród tych połaci blaszkowych grzybów prawdziwi zbieracze znaleźliby smakowite okazy. Ja znalazłam 7 niewielkich podgrzybków (słownie: siedem). Oszałamiająca ilość :))) No ale jak ktoś wybiera się do lasu, który leży jeszcze w granicach miasta i na dodatek robi to w poniedziałek, po weekendzie, gdy grasowały tam hordy grzybiarzy, raczej nie może liczyć na nic lepszego. No nic, siedem sztuk wystarczy do jajecznicy ;)
Las o tej porze roku jest fantastyczny! Drzewa zaczynają mienić się różnymi kolorami. Na ziemi leżą już wielkie ilości żółtych brzozowych i dębowych liści. Mech jest puchaty i zieloniutki, a wrzosy kwitną na potęgę. No i te wszędobylskie grzyby w najdziwniejszych kolorach. Jak było widać na drugim zdjęciu, spotkałam nawet księciunia. Ale nie próbowałam się całować, bo już jednego w domu mam i co ja bym z drugim zrobiła ;)
Po dwóch godzinach załadowałam do plecaka tyle skarbów, że ledwo się dopiął. Wsiadłam na rower, żeby wracać do domu, a on coś nie chce jechać. Okazało się, że w tylnym kole mam kompletnego flaka. I w ten oto sposób spędziłam na spacerowaniu kolejną godzinę ;) Doturlałam się do autobusu, potem z autobusu pod blok, a tam przywitał mnie nasz zawsze miły, ale tym razem zmartwiony pan dozorca. I to wzbudziło moją czujność, jak się okazało - całkiem słusznie. Pan dozorca oznajmiał ze współczuciem, że windy nie działają i zmartwił się, jak ja dam radę się z tym rowerem do domu wtarabanić. Co, ja nie dam rady?! Nie po to kilka godzin akumulatory ładowałam, żeby mnie wnoszenie roweru na szóste piętro mogło zniechęcić. W końcu dodatkowy fitness zawsze się przyda, prawda?
Miłego dnia!
Marta