W ostatni weekend odbyła się w Warszawie wiosenna edycja Targów Rzeczy Ładnych. Słowo wiosenna jest tu co prawda mocno na wyrost, bo pogoda przypominała raczej listopadowe zawieje, ale nie czepiajmy się szczegółów. Kto by się przejmował tym, że pod koniec kwietnia trzeba chodzić w czapce, szaliku i ciepłych gaciach, no kto?
Na targi poszłam mocno wyposzczona, bo przyznaję, że poprzednich kilka edycji z rozmysłem ominęłam. W pewnym momencie doszłam do wniosku, że w kółko widzę te same stoiska. Że nic nowego się nie pojawia. Dobrze zrobił mi ten odwyk, bo zdążyłam się stęsknić za pięknymi przedmiotami i za rozmowami z ich kreatywnymi twórcami.
Postanowiłam uzbroić się w dużo cierpliwości (ach te tłumy) i w aparat fotograficzny. Aparat na takich wydarzeniach oficjalnie służy do tego, żeby umieć potem dopasować produkty do nazwy sklepu i odszukać kontakt do wystawców (po nazwach na większości wizytówek często nie sposób się domyślić, co ta firma sprzedawała). A nieoficjalnie zdjęcia stanowią narzędzie wymyślnych tortur - zamęczam nimi Adama wmawiając, że powinniśmy to czy tamto koniecznie kupić, że marzę, że piękne, że doskonale by pasowało do naszego mieszkania... itd. Dobra, dobra - wiem co sobie myślicie. Ale kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem ;) I tak jestem dzielna, bo postanowiłam bez jego wiedzy nie kupować dwóch składanych, kinowych foteli. Uważam, że to mega poświęcenie z mojej strony!