czwartek, 31 stycznia 2013

Motto na dziś

A nawet dwa :)


 Od jakiegoś czasu strasznie intensywnie pracuję i coraz bardziej dopada mnie przemęczenie. Ciągnę resztką sił i odliczam dni do urlopu. Niestety zanim będzie mi dane wyruszyć w dzicz, muszę jeszcze przebrnąć przez kontrolę jednego z realizowanych przez mnie projektów. Owa kontrola jeszcze się nie zaczęła, a już mi się śni po nocach. Stąd pierwsze motto. 

W ramach realizacji tego postanowienia postanowiłam dziś wyjątkowo nie kiblować do nocy w pracy. Wybieram się na imprezkę w wielkim świecie. Pewnie zaszczyci ją całe stado znanych, lubianych i doskonale wystylizowanych. Dlatego, chociaż to trochę nie moja bajka, postanowiłam, że wieczorem moje motto powinno brzmieć tak:



Miłego dnia!
Marta

wtorek, 29 stycznia 2013

Czas (nie) goni nas

Mieliśmy do niedawna w domu dwa zegary. Jeden w jadalni (link), a drugi w przedpokoju (link). Oba ulokowane w miejscach strategicznych. Wystarczy rzut oka i już wiem jak bardzo spóźniłam się do pracy albo, że jajka będą jednak na twardo :)
Pod choinkę dostaliśmy niedawno kolejny. Z tej samej serii co skrzyneczki. Nowy zegar zadomowił się na półce w salonie. Patrzę na niego wieczorami, gdy zastanawiam się, czy już pora iść spać, czy może jeszcze przeczytać kolejny rozdział książki. Z tego patrzenia wiele nie wynika, ponieważ i tak zawsze wybieram kolejny rozdział. Potem zerkam znowu i liczę ile godzin snu mi zostało i jak bardzo się nie wyśpię. A rano jak zwykle odliczam na innym zegarze swoje spóźnienie.


 
W skrzyneczce nastąpiła zmiana dekoracji. Pożegnałam się z jesienno-zimowymi akcentami. W zamian mam naturę i pastele. Te kolory nastrajają mnie bardziej wiosennie. Tak samo jak słońce, które po długiej nieobecności pojawiło się na chwilę w weekend.
Wykorzystałam ten moment, żeby zrobić zdjęcie moim kolejnym, nowym... tak, tak - skorupom :) Wszystkie dostałam w prezencie. I miseczki, i dzbanek i pojemnik. I choć każdy prezent pochodzi z innego źródła, razem świetnie dopasowały się kolorystycznie.


A tak łapałam w obiektyw promienie niskiego, zimowego słońca. Szkoda, że wyszło tylko na dwa dni.
Ta plucha jest okropna. A moje skórzane kozaki, mimo codziennego pastowania do niczego się nie nadają i wołają, żeby je dobić :(


Chyba jutro w ramach poprawy nastroju nazrywam sobie  gałązek forsycji i zacznę przywoływać wiosnę.

Miłego dnia!
Marta

piątek, 25 stycznia 2013

Motto na dziś

Dzisiaj znowu zostanę weekendową słomianą wdową. Adam jedzie z kolegami na zimowe wspinanie w Tatrach. Nie bardzo mi się ten pomysł podoba. Mam w sobie jakiś wewnętrzny niepokój, że coś złego może się wydarzyć. W końcu Tatry zimą, to jednak nie przelewki.
Staram się jednak myśleć pozytywnie i wmawiać sobie, że te kilometry lin i kilogramy żelastwa na coś się przydadzą. Kask, raki, czekany... na pewno będzie bezpiecznie. Mam nadzieję, że zdrowy rozsądek wygra z pogonią za adrenaliną i cały wyjazd będzie fajną zabawą i przygodą... 
Może jak powtórzę to sobie jeszcze z jakiś milion razy, to w to uwierzę i przestanę się denerwować :)

W związku z tą sytuacją wybrałam sobie takie motto na dziś:

Miłego dnia!
Marta

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Gdzie jest słonko, kiedy śpi...

Słonko zakamuflowało się za chmurami i od ponad tygodnia się nie wychyla. Pozostaje pozazdrościć takiej długiej drzemki. Przy takiej aurze tylko czekać, aż wilki zaczną hasać po ulicach, a ja do pracy będę jeździć psim zaprzęgiem. Śnieg pada i pada, a ja coraz bardziej nie mogę doczekać się końca zimy. Dobrze, że chociaż w domu zrobiło się wiosennie. Wyciągnęłam pastelowe dekoracje, zakwitły kwiatki, przeglądam zdjęcia z zeszłego weekendu, kiedy na moment pojawiło się słońce. Ktoś zna sposób, żeby wypłoszyć te okropne chmury?





Trzymajcie się ciepło i uważajcie na białe niedźwiedzie ;)

Miłego dnia!
Marta

niedziela, 20 stycznia 2013

Czarna istota ;)

Już kilka razy wspominałam o tym, że uwielbiam kawę. To dopalacz, bez którego nie wyobrażam sobie poranka. Ponieważ jestem typową sową, codzienne wstawanie rano, zwłaszcza o tej porze roku, to dla mnie męka. Zwykle po ok. 7 sygnałach budzika (a dokładniej po tylu "drzemkach") Adamowi udaje się wyciągnąć mnie z łóżka. Na pół lunatykując dowlekam się do kuchni, gdzie czeka już na mnie przygotowana przez mężulka kawa. Dopiero jak ją wypiję, zaczynam jako tako funkcjonować i mogę zacząć się ogarniać i przygotowywać do wyjścia do pracy. Poranna kawa to rytuał. Nie ma kawy, nie ma po co wstawać z łóżka :)



Nie mamy super ekstra wypasionego ekspresu, ale mamy porządną kawiarkę, która w zupełności zaspokaja nasze potrzeby. A właściwie moje, bo Adam jest wymarzonym baristą. Umie przygotować pyszną kawę i lubi jej zapach, ale delikatnie mówiąc, nie jest fanem smaku tego napoju ;)
W spiżarce mam potężny zapas kawy w ziarnach, bo wiadomo, że najbardziej aromatyczna jest ta świeżo mielona. Wszystkiego może w domu zabraknąć, ale nie kawy.



















Przy okazji popijania dzisiejszej "porannej" kawy (bez przesady, dziś niedziela więc spałam prawie do południa) postanowiłam pokazać nasze nowe podkładki pod kubki. Na sześciu podkładkach znajdują się czarno-białe fotografie przedstawiające historię budowy wieży Eiffla. Wieża jaka jest, każdy widzi, ale ciekawie jest zobaczyć jak zmieniało się również jej otoczenie.


Prawda jest taka, że u mnie na porannej kawie nigdy się nie kończy. Potem są jeszcze przynajmniej ze dwie. Pocieszam się, że pijam ją zwykle z mlekiem więc tych kilka kubków nie powinno być szkodliwych dla kości. Za to wszelkie niepożądane wolne rodniki są już z pewnością zupełnie zniewolone ;)

A wy lubicie kawę? Jaką najczęściej pijecie?

Miłego dnia!
Marta

wtorek, 15 stycznia 2013

Obiekt pożądania

Zima się rozhulała na całego. Śniegu napadało tyle, że jak tak dalej pójdzie niedługo będziemy go mieli po pas (no może trochę przesadziłam, ale módlcie się, żebym nie wykrakała). Ogólnie moje czary mary i przyzywanie wiosny spełzły na niczym. Hiacynty zakwitły, a i owszem, ale poza kręcącym w nosie, mocnym zapachem, nic z tego nie wynikło. W każdym razie nie to, co bym chciała, czyli niestety za oknem nie mamy słonka i temperatury plus 15.
Słonka trochę trafiło się w niedzielę, ale i tak musiałam nieźle nagimnastykować się ze statywem, żeby zrobić jako tako doświetlone zdjęcia. A wszystko po to, żeby pokazać moje nowe, stare skarby.



Magiel ręczny to nie byle jakie urządzenie. Gdyby go zestawić w komplecie z naszą tarą z toalety, każda pralka by wymiękła, nawet niezawodna Frania. Co prawda pięć lat gwarancji minęło dobre kilkadziesiąt lat temu, ale wystarczy odrobina niezawodnego WD40, żeby znowu działał :) Zachwyciły mnie detale. Zwłaszcza metalowe elementy o pięknych kształtach. Teraz już producenci niestety nie zwracają uwagi na takie rzeczy. Trochę szkoda.
Magiel przywędrował do nas w prezencie z tej samej piwnicy, w której odnalazły się stare gąsiory i małe tekturowe walizeczki podróżne. Walizeczki już wyszorowane dumnie prezentują się na szafie. Póki co nic do nich nie chowam, bo najpierw muszę obmyślić jakąś super skuteczną metodę pozbywania się kilkudziesięcioletniego zapaszku zalegającego w ich wnętrznościach. Macie jakieś sugestie jak tego dokonać? A może to jednak jest mission impossible?


Tak się zastanawiam, który z przedmiotów trzymanych przeze mnie w piwnicy mógłby zainteresować za kilkadziesiąt lat kogoś z pokolenia moich wnuków? (Oczywiście, żeby mieć wnuki, trzeba miec najpierw dzieci więc jeszcze trochę to potrwa, zanim owo pokolenie w ogóle pojawi się na świecie).
Macie jakieś pomysły, co by to mogło być? Jaki przedmiot z naszych czasów będzie kiedyś pożądanym starociem według was?

 Trzymajcie się ciepło i nie dajcie się śnieżnym zaspom :)

Miłego dnia!
Marta

sobota, 12 stycznia 2013

Zima to zło!

Nie cierpię zimy. Nie znoszę. Toleruję ją jedynie przez kilka dni w roku, gdy śmigam na desce po stoku, ale nawet wtedy robię częste przerwy, żeby się rozgrzać przy grzanym winie. Nie lubię jak jest zimno. Nie lubię jak pada śnieg i oblepia mi twarz i ubranie. Nie lubię ubierać się na cebulkę. Nie lubię soli na ulicach, od której moje buty wyglądają tak, że żal patrzeć. Nie lubię tego, że jest ślisko i każdej zimy udaje mi się zaliczyć przynajmniej jedną glebę prosto na kość ogonową. Nie lubię przedzierania się przez nieodśnieżone chodniki. Nie lubię psich sików, które znaczą wszystko na żółto.Nie lubię smarowania twarzy ochronnymi kremami od których moja cera wygląda jak przeszczepiona od pryszczatej nastolatki. Nie lubię chodzić w czapkach, bo zawsze mnie od nich swędzi czoło, a włosy...lepiej pozostawię to bez komentarza. Nie lubię, że dni są krótkie, a za oknem ponuro. Nie lubię jak wydychana para wodna osiada na szaliku i tam zamarza. No nie lubię wszystkiego, co się wiąże z zimą i już. Im jestem starsza, tym jest gorzej. W dzieciństwie przynajmniej wychodziłam po szkole na sanki lub łyżwy. Dobra zabawa wynagradzała mi zamarznięte palce i nos. Teraz nie mam na to ani czasu, ani ochoty. I do cholery, dzisiaj znowu cały dzień pada śnieg :(


Postanowiłam, że u mnie w domu nastał już czas na wiosnę. Wiem, że nawet nie ma jeszcze połowy stycznia, a za oknem zima w pełni, ale mam jej dość. Dlatego rozebrałam dziś choinkę, sprzątnęłam resztki zimowych dekoracji i wywaliłam zasuszone wrzosy. Teraz w domu królują tulipany, hiacynty i narcyzy. Wiosno, przybywaj!




Malowidło na ścianie w jadalni też się zmieniło. W miejsce choinki zakwitły fantazyjne kwiaty. Tak wyglądają w całej okazałości:



Widzę na różnych blogach, że większość z Was zachwyca się powrotem zimy i tym, że pada śnieg. I zastanawiam się, czy to tylko ja jestem jakaś dziwnie ciepłolubna, czy może jednak są tacy, którzy też tak mają?

Miłego dnia!
Marta

czwartek, 10 stycznia 2013

Ryba wpływa na wszystko...

...podobno. Przynajmniej tak twierdzili twórcy jednej z moich ulubionych kampanii społecznych (tu możecie obejrzeć kilka spotów: link), w której biega koleś przebrany za wielką, niestety nie złotą, rybkę.
Ponieważ my też chcemy być piękni, mądrzy, silni, itd. to postanowiliśmy jeść rybę trochę częściej i nie ograniczać się jedynie do wędzonej makreli raz na sto lat. Dlatego dzisiaj będzie post kulinarny. W roli głównej pieczony łosoś zwany przez nas pieszczotliwie łosiem, w wersji jaka w naszym domu pojawia się najczęściej, czyli ze spaghetti z cukinii. Oczywiście jest to wersja dla leniwych, bo nie lubimy stania godzinami przy garach ;)



SKŁADNIKI:
filety z łososia
cytryna
gruba sól
pieprz cytrynowy
świeży rozmaryn lub tymianek
oliwa extra vergine

Zwykle staram się zamarynować rybę przynajmniej kilka godzin przed pieczeniem albo poprzedniego dnia wieczorem (co oczywiście nie oznacza, że nie zdarza mi się robić tego przed samym włożeniem jej do piekarnika). Zajmuje to dosłownie kilka chwil. Wystarczy oczyszczone filety skropić sokiem z cytryny i oliwą, posypać pieprzem cytrynowym i solą oraz posiekanymi świeżymi ziołami. I siup, do lodówki. A za kilka godzin siup, na ok. 20 minut do piekarnika nagrzanego do ok. 180 stopni. Łososia piekę w naczyniu żaroodpornym przykrytym folią aluminiową, którą mniej więcej w połowie pieczenia zdejmuję.

Łosoś to bardzo delikatna ryba i raczej nie pasują do niego, żadne ciężkie dodatki. Jak dla mnie (ku rozpaczy Adama, hihi) doskonale komponuje się z cukinią. W czasie kiedy ryba się piecze, ja szybko przygotowuję zielone spaghetti. Kroję cukinię obieraczką wzdłuż  na cienkie wstążki, solę, pieprzę, a następnie podsmażam na patelni razem z drobniutko posiekanym czosnkiem (jak ktoś nie lubi, może z niego zrezygnować). Trzeba uważać żeby wstążki się nie rozpadły. Wystarczy kilka minut, żeby cukinia lekko się zeszkliła i gotowe.


Taki obiad ma same zalety: jest pyszny, jest zdrowy, a jego przygotowanie, razem ze sprzątaniem kuchni zajmuje mi 20 minut. Sami spróbujcie :)
Smacznego!

Miłego dnia
Marta

niedziela, 6 stycznia 2013

To i owo prezentowo

Święta, święta i po świętach. Z powodów, które muszą póki co pozostać tajemnicą, zwijam w tym roku nieco wcześniej świąteczny kramik. Choinka jeszcze stoi, ale jej dni są policzone. Reszta dekoracji, światełek, itp. już zdjęta czeka na schowanie w kartony i pożegnanie, aż do przyszłego grudnia. Ale zanim doszło do tej dekoracyjnej demolki, cyknęłam jeszcze klimatyczne zdjęcia w przedpokoju.



Okazało się, że w tym roku św. Mikołaj połapał się wreszcie, że grzeczne dzieci nie istnieją (a dorośli tym bardziej), bo wszyscy dostali prezenty. No i znowu mam Wam do pokazania różne cuda. Ale, ale... kolejność musi zostać zachowana :) Dobrze wiecie, że zawsze mam zaległości w pokazywaniu prezentów. Prawda jest taka, że są jeszcze takie, które czekają od moich urodzin, aż się nimi pochwalę. Dlatego dzisiaj, zanim napiszę o tym, co znalazłam pod choinką, będzie ona:




Miseczka przyjechała do mnie prosto z Grecji. Podobno jest ręcznie robiona. Ma fantastyczne kolory. Dobrze komponuje się z innymi moimi różowymi i błękitnymi miseczkami i stanowi świetny akcent kolorystyczny przy szarej lub białej zastawie. Bardzo mi się podoba, ale ja, z moją skorupową obsesją, trochę nieobiektywna jestem ;)
Nawet św. Mikołaj skądś się dowiedział o tej mojej słabości i przyniósł mi kolejne michy... ale o tym innym razem :)

Pamiętacie, że dzisiaj zaczynamy karnawał? Macie w planach jakieś tańce, hulanki i swawolę?


Miłego dnia!
Marta
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...