Genów palcem nie wydłubiesz. Tak prawda.
Jedenaście lat temu, gdy zamieszkaliśmy z Adamem w naszej maleńkiej kawalerce, zapierałam się rękami i nogami, żeby nie mieć tam kwiatów. Po pierwsze uważałam, że nie mamy na nie miejsca. Po drugie mój dom rodzinny zawsze był pełen kwiatów i chciałam od tego odpocząć Mimo to mój świeżo upieczony mąż uparł się na niewielkiego fikusa z Ikea (żyjemy z nim do dziś, choć to trudna relacja - chyba żaden inny kwiatek w naszym domu mnie tak nie wkur...). Potem przyjaciele podarowali nam zamiokulkasa. A potem przeprowadziliśmy się do większego mieszkania i poszło już z górki.
Moja Mama ma świetną rękę do kwiatów i pamiętam z dzieciństwa, że nie
tylko mieliśmy dużo roślin, ale Mama wciąż coś rozsadzała, ukorzeniała,
itp. Gdy jakieś cioteczki - psiapsiółeczki wpadały w odwiedziny i przy okazji zachwycały się kwiatami, to zwykle dostawały minimum jedną doniczkę na wynos. Na szczęście rodzice nigdy nie wpadli na modny wówczas pomysł, żeby rozwieszać po mieszkaniu żyłki, po których mogłyby piąć się pędy. Nie mieliśmy też wiklinowych ani żeliwnych kwietników. W ogóle nasze mieszkanie było nietypowe, bo brakowało w nim obowiązkowych elementów wyposażenia ze schyłku PRL-u takich jak meblościanka, komoda z politurą błyszcząca się jak psu wiadomo co, itp. No ale kwiaty były. I po krótkim okresie roślinnego detoksu spowodowanego brakiem miejsca w kawalerce, ja również postanowiłam, że chcę je mieć w swoim domu.
SKĄD SĄ MOJE ROŚLINY
W tej chwili mamy w mieszkaniu ponad 70 mniejszych i większych doniczek (ta liczba pewnie wzrośnie, gdy uznam, że już czas przestać mrozić kwiaty na balkonie). Rośliny pochodzą z bardzo różnych źródeł wymienię tutaj kilka z nich, bo może będą inspiracją dla tych, którzy chcieliby bardziej zazielenić przestrzeń wokół siebie.
- od Mamy - wiadomo :) Choć to wbrew pozorom jakieś pojedyncze sztuki, np. aloes.
- z biedry - bo nie szkoda mi wydać kilku złotych, nawet gdyby się okazało, że roślinka się jednak zmarnuje. Zachowajcie czujność, bo w tym sklepie można trafić na naprawdę fajne okazy ciekawych gatunków. Ja upolowałam m.in. fitonię, skrzydłokwiat, kawę, fikusa i rożne sukulenty. Ale uwaga, bo czasem rośliny mają niechcianych lokatorów. Obejrzyjcie je dokładnie przed zakupem.
- z Ikea - kupuję tu zwykle rośliny z wyprzedaży, takie których nikt nie chce, bo na pierwszy rzut oka wyglądają marnie. Sprawdzam, tylko czy nie mają przesuszonych na wiór korzeni i stożka wzrostu. Jeśli rokują wypuszczenie nowych liści to biorę. Znowu za kilka złotych.
- z wymianek - może nie wiecie, ale w różnych miejscach są organizowane spotkania, podczas których można wymienić się roślinami. Czasem są to wydarzenia przy okazji różnych targów lub festiwali, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby zorganizować takie spotkanie w mniejszym gronie znajomych. Ja np. dość regularnie wymieniam się szczepkami z innymi, zaprzyjaźnionymi blogerkami. Stąd pochodzą niektóre moje pilee pepermioides, zielistka, trzykrotka i jeden z bluszczy. Ja w zamian puszczam w obieg np. aloesy, fiołki, reo meksykańskie i inne. Nie dość, że można w ten sposób wejść w posiadanie nowych roślin za free, to jeszcze fajnie spędza się wspólnie czas.
- z podróży - może to niektórych zdziwi, ale ja z wyjazdów przywożę najczęściej lokalne specjały kulinarne. Ale nie tylko. Rośliny też są na liście ulubionych pamiątek. Zbieram je zwykle gdzieś przy drodze, na łące lub w jakiś krzakach. Z podróży do Barcelony przywiozłam sobie opuncje, z Chorwacji sukulenty, a z Jury Krakowsko-Częstochowskiej skalniaki. Wszystkie fajnie się ukorzeniły.
- z pracy - w moim poprzednim biurze mieliśmy kwiaty, które dość bujnie rosły. Nie stało nic na przeszkodzie, żeby co jakiś czas przyciąć pnącza i ukorzenić kilka pędów. W ten sposób weszłam w posiadanie m.in. scindapsusa złotego, kolejnego bluszczu, wilczomlecza, czy peperomi obtusifoli.
- od znajomych - tak się czasem zdarza, że gdy zapraszamy gości, to przychodzą z kwiatkami doniczkowymi, które zostają z nami na długo po zakończeniu imprezy. Świetnym przykładem jest np. kwitnący na różowo fiołek, którego zobaczycie na poniższych zdjęciach.
- ze sklepów ogrodniczych - kupuję w nich rośliny trudno dostępne i zwykle w wyższych cenach niż te marketowe, ale jestem czasem gotowa zapłacić więcej, aby mieć pewność, że kwiat jest zdrowy, zadbany i nie czekają mnie z nim żadne niemiłe niespodzianki. Z takiego źródła mam np. ceropegię woodii. W sklepach ogrodniczych kupuję również na wiosnę duże donice z ziołami, które potem hoduję przez cały sezon na balkonie (a na zimę przenoszę do domu lub suszę). Ponieważ regularnie używam ich do gotowania i często jem na surowo, zależy mi żeby nie były pryskane grzybobójczą chemią, i innymi syfami, co jest niestety standardem w hipermarketach i dyskontach.
- z "kradzieży" - No może nie tak dosłownie, ale np. mam hoję, której pędy ułamałam sobie na jakiejś klatce schodowej i ukorzeniłam. Natomiast w marketach poluję na odłamane listki sukulentów, leżące pomiędzy doniczkami. Później wsadzam je do ziemi i rosną z nich nowe roślinki. Ważne, żeby nie były bardzo przesuszone. To opcja darmowa ;)
- z własnego przedszkola - ponieważ moje rośliny ciągle się rozrastają to co jakiś czas przycinam i ukorzeniam nowe pędy. Parapet w mojej jadalni to taka hodowla roślinkowych maluchów :)
EKSPOZYCJA ROŚLIN W MIESZKANIU
Nasze obecne mieszkanie ma 60 metrów i jest ponad 3 razy większe niż kawalerka, w której zamieszkaliśmy po ślubie. Mogłoby się wydawać, że przestrzeni na kwiaty nie brakuje, ale prawda jest taka, że gdy ktoś ma lekkiego hopla na punkcie roślin i co chwilę przynosi do domu kolejną doniczkę ("no bo takiego kwiatka jeszcze nie mam", "był taki tani, że szkoda nie brać", "był taki biedny, nikt go nie chciał, musiałam go uratować", "napadli mnie i zmusili, żebym go wzięła"...), to i taki metraż robi się niewystarczający.
Jak sobie z tym radzę? Wykorzystuję właściwie każdą możliwą powierzchnię płaską, do której dociera światło, a nawet więcej:
- parapety
- komody
- stoliki i skrzynki
- półki na ścianie
- wiszące doniczki
- podłoga
Staram się grupować doniczki i tworzyć kwiatowe kompozycje. Wykorzystuję do tego tace, pieńki, stare deski, itp. Dodaję świeczki, wazoniki, figurki, a nawet kasztany - byleby tylko przełamać schemat równo ustawionych roślin na parapecie. Ciągle szukam wymarzonego kwietnika w rozsądnej cenie.
PIELĘGNACJA ROŚLIN
Od razu przyznaję, że nie jestem w tym specem. Nie mam żadnej książki o pielęgnacji roślin. Nie jestem członkiem żadnych grup poświęconych temu tematowi. Jestem wyrodną matką dla moich kwiatów i wychodzę z założenia, że albo dostosują się do moich nawyków i przetrwają, albo...
Niemniej jednak wydaje mi się, że skoro padają nieliczne jednostki, a nasze mieszkanie coraz bardziej przypomina miejską dżunglę, to jednak mogę zaufać własnemu instynktowi. No i to pewnie jeszcze te geny ;) A robię to tak:
- podlewanie - podlewam kwiaty zazwyczaj dwa razy w tygodniu. Podczas letnich upałów czasem robię to częściej. Ilość wody dostosowuję do indywidualnych preferencji roślin. Po prostu je obserwuję i widzę, gdzie ziemia schnie szybciej i gałązki się obniżają, albo gdzie coś żółknie z powodu potopu.
- nawożenie - gdy mi się przypomni i mam przypływ ciepłych uczuć dla mojej roślinnej gromadki, podlewam ją dodając do wody biohumus, czyli naturalny nawóz. Lubia go szczególnie pilee więc jeśli jakieś hodujecie, to nie żałujcie im tego dopalacza.
- zraszanie - są takie rośliny, które to lubią. Podobno. No więc czasem zraszam, ale zwykle mi się nie chce, bo potem mam plamki od wody na oknach albo na szybach od obrazków ;) Na regularniejsze opryskiwanie wodą może liczyć tylko moje przedszkole. Ale trzeba pamiętać, żeby nie robić tego w słoneczny dzień w południe, gdy kwiatki stoją na parapecie. Kropelki wody na listkach działają jak soczewki i światło słoneczne może zwyczajnie poparzyć delikatne liście.
- kąpiel - staram się co jakiś czas urządzać moim kwiatom kąpiel, albo chociaż przecierać im dokładnie liście. Kurz, który się na nich zbiera nie tylko nieestetycznie wygląda, ale utrudnia roślinom przeprowadzanie fotosyntezy, a co za tym idzie produkowanie tlenu i oczyszczanie powietrza.
- przesadzanie - dość regularnie przesadzam kwiaty. To naturalne, że rosną, ich systemy korzeniowe się rozbudowują i potrzebują większych doniczek. Śmieję się już od dawna, że to dla mnie gleboterapia, ale jakiś czas temu natrafiłam na wyniki badań naukowych, które stwierdzały, że w ziemi znajdują się bakterie, które stymulują mózg do wytwarzania większej ilości endorfin i mniejszej kortyzolu (hormon stresu) i że dzięki temu prace ogrodnicze naprawdę mogą stanowić pewien rodzaj lekarstwa na codzienne smuteczki.
- walka z niechcianymi lokatorami - ostatnio na szczęście bardzo rzadko mi się to zdarza, ale czasem rośliny chorują, bo zadomowiły się na nich jakieś pasożyty. Ja zwykle walczę z przędziorkami (na fikusie), tarcznikami (na opuncji), mszycami (kwiaty na balkonie). Stosuję różne metody w zależności od rodzaju pasożytów. Rośliny zaatakowane przez przędziorki i mszyce spryskuję naturalnym preparatem kupionym w sklepie ogrodniczym, a tarczniki usuwam patyczkami kosmetycznymi nasączonymi w wodzie zmieszanej z płynem do zmywania naczyń. Sprawdzone - działa.
WĘDRÓWKI ROŚLIN
Pisałam jakiś czas temu o tym, że różne przedmioty, dekoracje, a nawet meble dość często wędrują po naszym mieszkaniu. Podobnie rzecz się ma z roślinami. Tutaj tez nudy nie ma i co chwilę coś przestawiam. Powodów jest kilka:
- bo rośliny rosną - często wypuszczają nowe liście i zaczynają zajmować za dużo miejsca: tarasują przejście, włażą do łóżka, utrudniają swobodny dostęp do szafy, itp. - to czas, żeby znaleźć im nowe miejsce.
- bo przesadzam do większych doniczek - i potem okazuje się, że już nie się mieszczą albo nie komponują się dobrze z innymi przedmiotami tam gdzie stały wcześniej - to czas, żeby znaleźć im nowe miejsce.
- bo potrzebują więcej/mniej światła - nasze mieszkanie jest bardzo jasne, co ma swoje dobre i złe strony. Mamy duże okna i w okresie jesienno zimowym łatwiej nam zagęścić spragnione światła towarzystwo na parapetach. Natomiast w lecie niektóre rośliny źle znoszą ostre słońce, dlatego następuje zamiana. Sukulenty idą się opalać, a np. pilee zajmują z góry upatrzone pozycje na półkach i komodach.
- bo jedne się pojawiają, a inne znikają - teraz nie przynoszę do domu nowej rośliny, dopóki nie wymyślę, gdzie ją postawię. To często studzi mój zakupowy zapał, ale nie zawsze. Czasem już w sklepie myślę sobie co mogę poprzestawiać, żeby jednak wcisnąć gdzieś dodatkową doniczkę. Jak jakiś kwiatek kończy swój żywot, to nie rozpaczam długo, bo w kolejce mam już upatrzonych kilka innych, które wskakują na jego miejsce.
Wiele roślin, które mamy w mieszkaniu nie załapało się na zdjęcia do tego wpisu. Są też takie, które się załapały, a których nie mamy już w mieszkaniu ;)
Wydaje mi się, że osiągnęłam optymalną ilość kwiatów. Jest zielono, ale nie przytłaczająco. Zastanawiam się tylko gdzie mam wcisnąć tych kilka doniczek, których nie chciałabym zostawiać na zimę na balkonie. Tak czy siak, ja czuję się tu doskonale, chociaż pewnie niektórzy stwierdzą, że określenie crazy plant lady doskonale do mnie pasuje. Wydaje mi się, że pierwszą osobą, która mogłaby uznać, że jednak trochę przegięłam, jest moja siostra, która podlewa tę dżunglę, gdy wyjeżdżamy na wakacje. Ale przecież ja się rewanżuję i też podlewam jej czasem kwiatki. A dokładniej - sześć kwiatków ;)
Dajcie znać jak wy się dogadujecie z roślinami. Miłość, czy raczej patologiczna relacja? Zwariowałam, czy może jednak jest jest nas więcej niż tylko ja i kilka moich koleżanek blogerek?
Będzie mi miło, jak zostawicie po sobie ślad w komentarzach.
Miłego dnia!
Marta
kurcze, przez chwilę pomyślałam, że jesteś szalona, a później zaczęłam liczyć moje i wyszło mi 22. Nie to żebym chciała konkurować, bo daleko mi do Twojego wyniku ;) ale biorąc pod uwagę fakt, że jeszcze niedawno moją wymówką były koty, które obgryzały mi jednego jedynego kwiatka w poprzednim mieszkaniu, no i oczywiście mój "brak ręki do kwiatów", sama jestem zaskoczona tym wynikiem. Ale ja się dopiero uczę i mam na swoim koncie wiele porażek. Teraz walczę o beniaminka, który bardzo ładnie zaczął współpracować gdy przestałam go przestawiać z kąta w kąt, aż nagle zrzucił połowę liści :( na liście marzeń jeszcze jest pilea i kilka sukulentów, choć te ostatnie zazwyczaj przelewam.
OdpowiedzUsuńHaha, ten kwiatek co mnie tak wkurza (kupiony przez Adama), to właśnie fikus beniaminek. Każdej jesieni gubi większość liści, choć pilnuję, żeby go nie przestawiać, żeby nie miał przeciągów, itp. Straszy zamiast zdobić przez pół roku i zawsze, gdy sobie obiecuję, że tym razem go wywalę, to on cholera puszcza nowe liście.
UsuńA z tym liczeniem kwiatków to jest tak, że ja też żyłam w nieświadomości ile ich mam, aż mnie natchnęła Iza (z bloga colores de mi alma). Sama nie wierzyłam, że jest ich aż tyle!
Och... to ja zawsze byłam z roślinami za pan brat. Do tego stopnia, że gdy przeprowadzałam się z mojej kawalerki do 100 metrowej kamienicy zauważyłam, że roślin mam więcej niż mebli.
OdpowiedzUsuńW domu rodzinnym podobnie jak u Ciebie - dżungla.
Teraz mam tak samo, ruszyć się nie można bo co krok roślina, ale pracuję nad tym by je okiełznać (w sensie rozlokowania).
Ha ha ha... hoję skubnęłam koleżance w Wejherowie i też nam się dobrze żyje.
Mam teraz jeszcze fajniej, bo doszedł ogród.... więc tu będe mogła poszaleć :)
Piękne te Twoje roślinki (ściana w sypialni świetna)
Uściski
ech, ogród... troszkę zazdroszczę :)
UsuńReniu, ja myślałam, że ty masz ogród już od dawna?
Rośliny to też moje wspomnienia z dzieciństwa :) I u Babć i u Mamy pełno ich było. Ja również nie chciałam roślin w swoim domu ale z wiekiem mi to mija. Chciałabym ale nie mogę, bo nasza część mieszkania jest od strony gdzie nie wpada słońce i nic mi nie rośnie :( A u Ciebie jest pięknie. Rośliny jednak dodają ciepła.
OdpowiedzUsuńNie wierzę, że nic. U mnie w przedpokoju cały czas jest dość ciemno, a mimo to coś tam stoi. Tylko musiałabyś znaleźć cieniolubne roślinki.
UsuńU mnie z wiekiem raczej roślin mam coraz więcej, a nie coraz mniej ;)
Świetny blog! Bardzo inspirujący. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńDzięki :) Pozdrawiam
UsuńOsobiście nie mam ręki do roślin i bardzo zazdroszczę Ci takiej kolekcji :)
OdpowiedzUsuńŚwietny artykuł
OdpowiedzUsuńSzkoda mi tego kaktusa. Widać, że woła o słońce!
OdpowiedzUsuńKaktusy stoją na południowym parapecie i mocne słońce świeci na nie przez większą część dnia ;)Taka ich uroda
Usuń